ANOREKSJA, BULIMIA – moja historia

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze kochano mnie warunkowo. Za dobrą ocenę z matematyki. Za wygrany konkurs ortograficzny. Za starannie spleciony warkocz, którego nienawidziłam, bo bolała mnie od niego skóra głowy i ściśnięte włosy. Za ładny rysunek, który namalowała moja matka, bo ja nie potrafiłam rysować i nie pozwolono mi oddawać moich rysunków na plastykę. Czułam wtedy, że jestem dobrą osobą, ale nigdy tego nie usłyszałam. Znacznie częściej słyszałam krzyki, wyzwiska i słowa, po których czułam się poniewierana psychicznie. Nie lubiłam tych słów. Nauczyłam się wtedy robić wszystko, by ich nie słyszeć.

To wtedy nauczyłam się być perfekcyjna albo wcale.


Nie wiem, jak się zaczęło. Chyba od braku akceptacji. Od tego, że nie wiedziałam nic o szminkach ani depilacji, a koleżanki wyśmiewały moją fryzurę i sztruksy z lumpeksu. Od tego, że nie podobałam się żadnemu chłopakowi, a bardzo chciałam, by któryś zaprosił mnie na oranżadę. Od tego, że ciągle w środku czułam, że coś ze mną jest nie tak, że nikt mnie nie lubi, że nie jestem tak dobra jak inni, ale nie wiedziałam dlaczego.

To wtedy chciałam zniknąć. Chciałam być niewidoczna dla innych. Przemykać cieniem pośród błyszczących liderów i wymuskanych panienek. Być z boku, nie rzucać się w oczy, być nikim.

Zaczęłam znikać w gimnazjum.

Od kostki czekolady łykanej w biegu przed lekcją w-fu i regularnych wspięciach na palce pod drzwiami do szatni, by wysmuklić łydki. Nudne kanapki z czerstwego chleba z plastrem suchego sera naiwnie ukrywałam pod stertą niedbale ułożonych książek w biurku lub częstowałam jakiegoś psa w drodze powrotnej ze szkoły. Zamiast śniadań kupowałam knopersa na długiej przerwie i w końcu przestałam czuć głód, gdy dzień wieńczyłam talerzem warzywnej zupy. Stopniowo redukowałam kolejne porcje, aż waga spadła do 39 kg, a w lustrze zobaczyłam dziewczynę bez zbędnej oponki na brzuchu.

Wciąż czuję lekkie podniecenie, gdy kładę się na plecach i widzę wystające kości biodrowe. Dla wiecznie tłustego pączka jak ja to było prawdziwe osiągnięcie. Pierwszy sukces, z którego mogłam być dumna i za który podziwiały mnie koleżanki, wciąż powtarzając, że jestem „chudziutka”. To słowo było dla mnie piękniejsze niż wszystkie komplementy, jakie usłyszałam w całym swoim dotychczasowym życiu razem wzięte. A jedzenie było jedyną sferą mojego życia, którą mogłam kontrolować. To nie impreza, na którą zabroniono mi pójść ani piątka ze sprawdzianu, której ode mnie wymagano. To JA decydowałam, ile jabłek włożę do swoich ust, JA byłam panią swojego losu, JA powoli stawałam się perfekcyjna.


Moja waga stała się moją obsesją. Godzinami przeglądałam się w lustrze, podziwiając wąską talię w spodniach w rozmiarze XS. Przed zaśnięciem gorączkowo obmyślałam jadłospis na kolejny dzień, pilnując by posiłki nie były zbyt kaloryczne. Katowałam się brzuszkami. Potrafiłam pół dnia spędzić przed sklepową półką, zastanawiając się, czy wybrać jogurt z węglowodanami 4,2 g i tłuszczem 2,1 g czy jogurt z węglowodanami 3,8 g ale tłuszczem 3,5 g? Skrupulatnie studiowałam etykiety produktów. W niedzielę pozwalałam sobie na słodką przekąskę, ale za to totalnie głodziłam się w piątki. Nie wiem, jak udało mi się funkcjonować przez ten czas z ujemnym ładunkiem energii. Codziennie zasypiałam z przyjemnie ssącym żołądkiem i to uczucie było lepsze niż orgazm. Wystawały mi już wszystkie kości. Od roku nie miałam okresu.

Poza tym uczyłam się najlepiej w klasie i należałam do szkolnej elity społecznej. Byłam lubiana, popularna i podziwiana za figurę. Moje życie odmieniło się o 180 stopni. Byłam kimś, i byłam w tym cholernie dobra.

I właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu chłopak złamał mi serce.


Nie pamiętam następnych kilku lat. Czasem wciąż łapię się na tym, że minęło już tyle czasu od dnia, w którym przestałam być tą perfekcyjną dziewczyną, a ja wciąż tkwię w tamtych wspomnieniach i nie widzę kartek kalendarza. Przestałam o siebie dbać. Wagarowałam, sporo. Upiekło mi się, bo wciąż miałam świetne oceny, ale nie podeszłam do matury z historii i nie dostałam się na wymarzone studia. Popełniłam wiele błędów, które zniszczyły moje marzenia. Chyba zachłysnęłam się byciem ideałem, przerosło mnie to i uruchomiło autodestrukcyjne mechanizmy. Zaczęłam jeść. Jednego dnia wydałam kilkaset złotych na zestaw słodyczy, których nie jadłam przez blisko trzy lata.

Ciastka z kremem pochłaniane samotnie nocą i puste pudełka po czekoladkach schowane pod poduszką. Zajadany stres. Z drobnej kruszynki o talii osy stałam się ociężałym workiem tłuszczu z paskudną cerą. Po zdrowych nawykach żywieniowych i sztywnych zasadach kulinarnych nie pozostał żaden ślad. Jadłam byle co, byle dużo i bez przerwy, a potem umierałam nocą i budziłam się z zalegającym w żołądku kacem, którego znów musiałam zajeść. Znacie to z Małego Księcia, prawda? „Piję, żeby zapomnieć, że piję.” Tak działa każdy nałóg. Bulimia też.

Mam epizody, kiedy jest lepiej, ale czasem wracam do objadania się bez opamiętania. Staram się być swoim własnym psychologiem i dużo ze sobą rozmawiam. Tłumaczę sobie, że nie muszę być perfekcyjna, ale wiem, że to nieprawda. Muszę być perfekcyjna, fit, szczupła i najlepsza, i muszę mieć te cholerne wystające kości biodrowe. Ale nie jestem, więc sięgam po czekoladę, żeby zajeść ten smutek. Nie czuję już głodu i ciągle patrzę na zegarek, by wiedzieć, kiedy mogę zjeść, pilnując się, by nie zjeść choćby o jedną kalorię za dużo.

Nie umiem już żyć normalnie jak dawniej, jak przed tym.

*

PS. Chciałabym kiedyś pomóc wszystkim dziewczynom, które chcą sobie zepsuć życie przez to, że ktoś próbuje im wmówić kłamstwo, że są zbyt brzydkie lub zbyt grube. Ale nie wiem jak.

PPS. Nie piszcie w komentarzach słów otuchy. Po prostu przenigdy nie popełnijcie mojego błędu i nie pozwólcie zrobić tego swoim koleżankom, siostrom, córkom. Zaburzenia odżywiania to choroba psychiki, nie ciała. Jeśli potrzebujesz pomocy, napisz do mnie wiadomość prywatną, a ja z chęcią Cię wysłucham.