O człowieku, któremu zawdzięczam siebie

Lubiłam grać z Nim w Memory. Kojarzysz? Odwracasz plansze z obrazkami tak, by były zakryte, a potem losujesz dwie z nich, szukając pary. Byłam najlepsza. Zawsze wygrywałam. Mam świetną pamięć i dlatego studiuję prawo, bo łatwo wchodzą mi do głowy te wszystkie paragrafy.

Nie studiowałabym prawa, gdyby nie On. Może nawet nie studiowałabym niczego. Byłabym nikim.

Graliśmy też w państwa-miasta, statki i wiele różnych bzdurnych zgadywanek wymyślonych na poczekaniu. Bawiliśmy się atlasem. To z nim, mimochodem, nauczyłam się stolic wszystkich krajów świata, tak jak dziecko uczy się alfabetu. Dziesięć lat później dostałam za to szóstkę z geografii u największej kosy w szkole.

Nauczył mnie wszystkiego, co wiem. Jest dla mnie wszystkim. 

Zawiodłam go dwa razy. To były najgorsze dwa razy w moim życiu. Nigdy nie czułam się tak podle i obiecałam sobie, że więcej tego nie zrobię. Ale obietnice dane sobie najtrudniej dotrzymać.

Byłam na niego zła. Cały świat mnie nie rozumie, jestem taka nieszczęśliwa, och! Wypchajcie się i dajcie mi spokój. Czasem mnie nie słuchał, ze wzrokiem wbitym w ekran telewizora, bo akurat Stoch siadał na belce i poprawiał gogle. Wściekałam się. Ale to ja nigdy nie słuchałam jego.

Zrobiłby dla mnie wszystko. Nigdy mu za to nie podziękowałam. Nigdy nie powiedziałam, ile dla mnie znaczy. Myślałam, że to oczywiste. Trochę się wstydziłam. Nie lubię mówić o uczuciach – mam to po nim.

I potem ta myśl. Cholerna myśl brzęcząca w głowie, jak stado os w ulu oblepionym strachem. Że mogę nie zdążyć. 

I seria pytań. Po co to wszystko? Jaki to wszystko ma sens?

I brak odpowiedzi.

Tego wieczoru wypłakałam w łzach chyba całą sól z organizmu. W nocy obudziło mnie kwilenie syna z pokoju obok – siedział w łóżeczku, o 2 w nocy, tarmosząc w malutkich rączkach bawełniany kocyk. Zobaczył mnie i… uśmiechnął się. W chwilach ciężkich i dusznych od smutku on jeden nie przestawał się uśmiechać. Bo o to tak naprawdę chodzi.

Nagle cały ten pierdyliard rzeczy, które zawsze chciałam mieć, na które ciułałam grosze i odkładałam w skarpetę – mogłoby to dla mnie zniknąć i nigdy nie istnieć. Eleganckie szpilki od Louboutina, nowy iMac śmigający jak Pendolino, wszystko-robiący-malakser-perfekcyjnej-pani-domu też. Nie potrzebowałam tego wcale. Nawet nie wiedziałam, dlaczego w ogóle myślałam, że potrzebuję.

Uśmiechnęłam się do syna. Kiedyś nauczę go liczyć, pisać i grać w państwa-miasta. Nauczę go wszystkich stolic świata i zabawy w „kto zobaczy więcej psów”. Nauczę go wszystkiego, co wiem. Powiem mu, że najcenniejszy jest czas, który możemy poświęcić ludziom, ale my wolimy trwonić go na rzeczy. Nie zrozumie tego jeszcze. Bo to, na czym najbardziej nam zależy, doceniamy dopiero, gdy to stracimy.