Codzienne odcienie szarości | Moje przemyślenia na temat Christiana Greya
Tydzień po światowej premierze dopadł i mnie. Ten głos. Musisz iść i zobaczyć. I nieważne, czy film był dobry czy zły, fabuła płytka czy zupełnie nierealna, nie chodzi nawet o poziom gry aktorskiej. Nie jestem fanką, a naprawdę chciałam obejrzeć. I chcę obejrzeć kolejne części. Z seansu wyszłam tylko z jedną myślą w głowie: Gdzie można dorwać takiego Grey’a?
Po książkę sięgnęłam stosunkowo niedawno i tylko dlatego, że miała być o seksie. Do końca udało mi się dobrnąć wyłącznie z ciekawości, bo choć miało być gorąco i perwersyjnie, nagle zrobiło się waniliowo i nudno. Jak w sypialniach miliionów kobiet, które oszalały na punkcie trylogii E.L. James. I właśnie dlatego oszalały. Myślę (a nawet jestem pewna), że jest to klucz do zrozumienia komercyjnego fenomenu tej pseudoliteratury i (nie bójmy się tego słowa) porażki kinematografii. Dziś wieczorem, popijając Somersby w jednym z tylnych rzędów sali kinowej, przypomniałam sobie o kilku luźnych przemyśleniach, które spisałam po lekturze 50 Shades of Grey (tłumaczenie zabija cały sens – przyp. aut.).
Historia osobliwej relacji Anastasii Steele i pana Grey’a wyrosła na kanwie sagi Zmierzch i relikt fun-fiction wciąż da się wyczuć w sposobie przelania fabuły na kartki papieru. Idealizacja głównego bohatera i personalizacja jego wybranki. Brzmi znajomo? Pisałam wiele takich opowiadań o miłości naiwnej, pompatycznej i zupełnie nierealnej – z seksem, po którym zarwałoby się łóżko albo sąsiedzi zaczęli walić w ścianę. A takie rzeczy przecież nie zdarzają się w normalnym świecie zwykłych śmiertelników, prawda? Seks to dwuminutowa penetracja w pozycji klasycznej. Światło klasycznie zgaszone. Okej, znów się śmieję, ale zmierzam do tego, że każda kobieta marzy o tym, by czuć się dla faceta atrakcyjna w łóżku. By mężczyzna dostrzegł jej ciało, a nie tylko jego element, dotykał skórę i całował miejsca, o których ona nawet nie zdążyła pomyśleć, że mogą być całowane. Chciałaby, by on jej pragnął. Właśnie jej. By miał wzwód na samą myśl o jej miękkich włosach z wdziękiem opadających na nagie piersi. I nade wszystko chciałaby być wyjątkowa. Może nawet pierwsza, jedyna. Bo każda kobieta odczuwa potrzebę bycia kochaną.
Mimo początkowego sceptycyzmu wobec powieści, która zamiast na sensownej fabule opiera się na wplecionych w kilka luźno zebranych w jeden ciąg scen opisów sadomasochistycznego seksu i niechęci do wątpliwego talentu autorki (a raczej niewątpliwego jego braku), przebrnęłam przez wszystkie trzy tomy sagi o zabójczo olśniewającym miliarderze Christianie Grey’u. Naprawdę wciągnęła mnie ta książka. A wiecie, dlaczego? Bo sama taką napisałam. W głowie, gdy byłam niewyżytą nastolatką w gimnazjum – a dokładnie po prostu pragnęłam miłości. Bo ta historia wcale nie ma wiele wspólnego z porno – to po prostu romantyczna opowieść o miłości szarej myszki z nieziemsko przystojnym celebrytą, w której on zdobywa ją, a ona dzierży władzę nad nim. To proste. Każda kobieta marzy o takiej miłości, a na końcu każda i tak musi sobie ją wymyślić.
I naprawdę zaczęłam zakochiwać się w Christianie Grey’u. Snuć marzenia o tym, jakby to było, gdybym zamieniła zwykłego, szarego J., który czwarty dzień z rzędu wkłada ten sam przetarty T-shirt i codziennie zjada bułkę z pasztetową na bogatego, umięśnionego, zakochanego we mnie po uszy idealnego mężczyznę. Każda kobieta chciałaby mieć swojego Grey’a. I chyba zrobiłabym wszystko, żeby być taką, którą on zechce. Tylko że jedną rzecz o wszystkich Grey’ach tego świata nauczyłam się już w podstawówce – oni nie są wierni.