Dzisiaj chciałabym być niegrzeczna

Mam na sobie obcisłą małą czarną i eleganckie szpilki na splecionych nogach. W smukłych palcach nerwowo obracam długiego papierosa, na którego białej bibułce odcisnęłam ślad czerwonej szminki. W nozdrza kłuje mnie powietrze duszne i ciężkie od klubowego dymu. Sączę martini w trójkątnym kieliszku; w tle słyszę dudnienie basów, błyskają kontrastowe światła stroboskopów. Dzisiaj chciałabym być niegrzeczna.

Łapię spojrzenie faceta przy barze. Przyszedł sam i ma ochotę postawić komuś drinka. Mimowolnie prostuję się i moczę wargi w alkoholu, a potem delikatnie je oblizuję. Teraz udaję, że nie patrzę, a on podchodzi i pyta, czy mam ogień. Uśmiecham się zawadiacko, chowam dłoń do kopertówki od Chanel i dyskretnie zsuwam obrączkę z serdecznego palca. Podaję mu zapalniczkę i niby przypadkiem muskam skórę jego dłoni. Przy drugim drinku ocieram się o niego coraz bardziej, przy trzecim mam ochotę być jego kieliszkiem.

Jestem dziś najlepszą wersją siebie, choć moralność schowałam do torebki. Błyszczę elokwencją, uwodzę ciałem i gram osobę, z którą chciałby być każdy facet. Zamroziłam uczucia i nie oczekuję wiele – wystarczy mi pożądanie w oczach obcego mężczyzny i jego spragniona dłoń gdzieś na moim udzie. Oto ja. Ta zimna kurwa, którą uwielbiałam dawniej być.

Po czwartym drinku wyciągam go na parkiet, odwracam się tyłem i kładę jego ręce na mojej talii. Zmysłowo kręcę biodrami i z satysfakcją czuję, jak jego dłonie przesuwają się coraz niżej. Ocieram pośladkami o jego podbrzusze. On przyciąga mnie do siebie, chwyta palcami za podbródek i mówi mi swoje grzeszne myśli. Całuję go namiętnie; po chwili tańczą już tylko nasze dłonie po naszych spragnionych ciałach. Odsuwam się, znikam w tłumie, a potem wychodzę i wsuwam obrączkę z powrotem na palec. Za chwilę wrócę do męża i jutro usmażę mu gofry na śniadanie.


Czasem czuję, że mogłabym zakochać się w kimś innym i nawet przestaję widzieć w tym coś złego. Zupełnie jakbym była sama i potrzebowała kogoś obok. Czasem czuję się jak dawniej – kiedy lubiłam mężczyzn. Bo chyba nigdy nie przestałam.

Czułam to milion razy w swoim życiu. Czułam to tak często, że mam wrażenie, jakby tylko to nadawało mu sens. Jakby składało się tylko z oczekiwania, podniecenia i rozpaczy. Jakbym karmiła się bólem i snuła się na bezustannym głodzie, dostając palpitacji na dźwięk każdego męskiego głosu, który wypowiada moje imię za plecami. To trwało tak długo i dostarczyło mi tyle bodźców, że teraz, gdy odcięłam się od poszukiwań, zgubiłam gdzieś po drodze siebie i nie potrafię być szczęśliwa jak dawniej. Nie potrafię być sobą jak dawniej.

Bo wiecie, mam wszystko. Naprawdę mam to, o czym zawsze marzyłam. Oddanego męża, roześmianego syna i świeżo wyciskany sok z pomarańczy do ciepłych gofrów na śniadanie. Pieprzony raj. Nie muszę o nic walczyć ani się starać. Nie płaczę po rozstaniu, nie rozpamiętuję w kółko każdego słowa i uśmiechu, nie ekscytuję się nadchodzącą randką. Mam wszystko – i brakuje mi tych emocji, które towarzyszyły mi, gdy tego pragnęłam.

Czasem muszę się upić, stracić kontrolę, dać się ponieść emocjom. Poczuć obcą dłoń na mojej odsłoniętej piersi i wiedzieć, że mogę podobać się mężczyznom. Że mam władzę nad ich pożądaniem i daję im tylko tyle tortu, ile sama zechcę. Kosztować ich podziw i spijać słodkie słówka z ust, które potem całują moją skórę. A potem wrócę do domu i po prostu skłamię bez zająknięcia. I nigdy nie przyznam się, że kłamałam.

Bo mogę opychać się goframi bez opamiętania, ale kocham też inne smaki. Najbardziej te, których potem żałuję.